wtorek, 26 maja 2015

Kroniki Imperium 6: Wyrzutek

Wstałem rano i przeciągnąłem się leniwie. Znajdowałem się właśnie w smoczej formie, dzięki czemu nie ubolewałem nad brakiem ogniska – posiadałem własny ogień. W swoim wnętrzu.

Zaryłem pazurami o wapienną podłogę, po czym opuściłem grotę. Góra, w której mieszkałem, miała małe ,,tarasy”, na których mogłem wygodnie lądować lub się ogrzewać.

Był ranek, jednak słońce znajdowało się wysoko na niebie. Zamruczałem i rozłożyłem skrzydła. Zamiast je unosić nad łeb, po prostu trzymałem je na poziomie klatki piersiowej i zwyczajnie zeskoczyłem z krawędzi ,,tarasu”. Spadałem, jednak już po chwili złapałem wiatr i zacząłem wznosić się wysoko.

Byłem młodziutkim Ogniodorem – miałem zaledwie czternaście lat – więc moja smocza forma wciąż była żałośnie mała.

Osiągnąłem wielkość dorodnego orła lub, jak to śmieli mówić nieprzyjemni mieszkańcy osady, schorowanego sępa.

Nienawidziłem moich sąsiadów.

Po tym, jak w wieku dziesięciu lat straciłem dziadków, stałem się ,,wspólnym” pisklęciem. Nie byłem jednak tak samo traktowany, jak inni. Wręcz przeciwnie; otrzymałem maleńką, osadzoną nisko jaskinię, nie raz musiałem albo samemu polować, albo żebrać o jedzenie... Inne sieroty były pieszczotliwie wychowywane przez całą osadę. Oczywiście – do czasu, aż znalazły nową rodzinę. A długo na nią czekać nie musiały.

Smutny, zanurkowałem między drzewa. Lasy Ognistego Pustkowia były gęste i niebezpieczne dla istot o delikatnych, cienkich błonach skrzydeł, jednak ja się tym nie przyjmowałem.

Byłem na tyle mały, że mogłem swobodnie poruszać się po puszczy, nie bojąc się o moje ukochane kończyny.

Czasami marzyłem o zamieszkaniu w lesie. Albo w wodzie. Gdziekolwiek, byleby nie w tych wapiennych skałach!

Kątem oka dostrzegłem ruch w ściółce. Zanurkowałem gwałtownie i już po chwili trzymałem w paszczy wyrywającego się, chudziutkiego królika.

Niestety, zwierzę nie zamierzało tak łatwo się poddawać; zaczęło mnie kopać i drapać, nic sobie nie robiąc z moich pazurów. Zdenerwowany, wziąłem duży zamach i... uderzyłem moją ofiarą o drzewo. Nie była to może przyjemna śmierć, ale innej zadać nie umiałem.

Oblizałem pysk, biorąc królika w łapy. Wciąż leciałem lasem; w przestworzach mogłem zostać zaatakowany przez dorosłego Ogniodora, który odebrałby mi mój obiad dla samej idei upodlenia mnie.

Wróciłem do mojej nory, jak to pieszczotliwie nazywałem swoją jaskinię. Rzuciłem ssaka na ziemię, po czym się przemieniłem i zacząłem przygotowywać posiłek. Byłem głodny, jednak nie przepadałem za króliczym futrem – zdecydowanie mogłem jeść surowiznę, jeśli tylko była ona pozbawiona sierści.

Nie było mi dane tego dnia zjeść królika.

W południe do mojej jaskini przywitała grupa złośliwych, dorosłych Ogniodorów.

Trzech samców i samica przeciwko pisklęciu? Nie miałem szans, chociaż i tak próbowałem bronić mojego obiadu.

Największy osobnik skoczył na mnie z okropnym śmiechem. Nie zdążyłem nawet przybrać smoczej formy. Zostałem przygwożdżony przez jednego z najgorszych Ogniodorów w naszej osadzie.

Przez mojego przyszłego szwagra.

Musiałem to przyznać – był przystojny. Jak większość Ogniodorów, miał ciemnobrązowe, kręcone włosy. Często przebywał w ludzkiej formie, zatem niektóre pasma na słońcu pojaśniały i przybrały bursztynową barwę.

Jego twarz była wspaniała. Mocno zarysowana, kwadratowa szczęka, regularne rysy, wyraźne kości policzkowe... Okrągłe oczy z olbrzymimi płomieniami.

Mężczyzna był męski i silny. Nie miał najmniejszych problemów z utrzymaniem mnie, podczas gdy jego towarzysze ze śmiechem dewastowali mój obiad.

Ciężko oddychałem. Przyzwyczaiłem się do tego, że traktowano mnie jak istotę gorszą. Odwiedziny mojego przyszłego szwagra, Terrena, i jego przyjaciół... to była codzienność. Każdego dnia przychodzili do mnie, nie mając nikogo innego do dręczenia.

A ja im się poddałem.

Potrafiłem tylko czekać, aż samica, Qeetina, zdepcze mojego królika, a następnie go wykopie z jaskini.

Potrafiłem tylko czekać, aż pozostali mnie obrażą i skopią wystarczającą ilość razy, a później odejdą.

Gdy tylko moi prześladowcy zniknęli, podpełznąłem do mojego posłania. Ułożyłem się w pozycji embrionalnej na stercie koców, sycząc cicho z bólu. Miałem łzy w oczach.

Nienawidziłem mojego życia. Nigdy nie byłem szczęśliwy. Byłem sierotą. Babcia wielokrotnie opowiadała mi o tym, jak mnie znalazła w lesie. Przygarnęła mnie. Nazwała. Nakarmiła. Wychowała.

Pierwsze dziesięć lat życia było jeszcze dobre, chociaż już wtedy byłem prześladowany ze względu na moje jasne włosy. Nikt poza mną nie miał blond loków. Każdy Ogniodor miał ciemne, brązowe lub czarne, włosy. Ja wyglądałem inaczej.

I przypominałem największego wroga mojej rasy.

Władcę Imperium.

Nienawidziliśmy go wszyscy.

Był potworem. Wiedział o tym każdy. Jeszcze jako generał wojsk poprzedniego cesarza pokazał, z jaką bezwzględnością potrafił mordować.

Ogniodory przekazywały sobie w myślach wspomnienia. Łącząc umysły, dzieliliśmy się przeżyciami. W ten sposób ujrzałem go. Nazywał się Alberd. Był przystojny, jednak jego uroda była niczym w porównaniu ze sprawnością, z jaką zabijał moich pobratymców.

Kobiety i mężczyźni. Dorośli, starcy i dzieci. Niemowlęta, młodzieńcy, dojrzali... Wszyscy.

Każdego dotknęło ostrze tej bestii. To nie Ogniodory były potworami ze względu na swoją naturę i wygląd. To on był krwiożerczym monstrum.

Przeżyły tylko ciężarne samice, które i tak były zabijane zaraz po wydaniu na świat piskląt. Niemowlęta urodzone w Imperium stawały się niewolnikami.

Było ich około trzydziestu dwóch.

Atak Imperium na Ogniste Pustkowie wydarzył się czterdzieści jeden lat przed moimi narodzinami. W tym roku miała być pięćdziesiąta piąta rocznica.

Jednym z nich mógł być mój rodzic. Babcia i dziadek przypuszczali, iż spłodzili mnie dwaj niewolnicy, a następnie uciekli. Po urodzeniu mnie musieli zostać zaatakowani przez żołnierzy Imperium i zabici.

Nie byłem traktowany w osadzie źle dlatego, że nie miałem biologicznych rodziców. Prześladowano mnie, gdyż moje włosy przypominały Ogniodorom o tragedii, jaka je spotkała.

Gdy moi dziadkowie zmarli, zostałem sam. Musiałem nauczyć się samodzielnie polować. Nauczyć się przechodzić między gniazdami, jak nazywano wapienne ,,góry”, bez otrzymywania kilku prawych sierpowych.

Dorośli nie byli tak okrutni, jak moi rówieśnicy. Wręcz przeciwnie – moja licząca czterdzieści osób osada była spokojna. Starsze osobniki po prostu mnie ignorowały.

Nie można tego było powiedzieć o moim pokoleniu.

Zwróciłem na siebie uwagę samego Cydirra. Był on młodym, pięknym Ogniodorem. Miał dopiero czterdzieści lat, gdy zginęli moi dziadkowie. Chociaż w mojej rasie oficjalnie wszyscy byli równi, to nieoficjalnie mieliśmy przywódców. Byli oni liderami z powołania. Cała ich osobowość pokazywała, że potrafili świetnie opiekować się swoim ludem.

I Cydirr, mimo młodego wieku, był właśnie takim nieoficjalnym przywódcą. Nikt nie musiał go słuchać – ale każdy chciał, gdyż wiedział, że to był słuszny wybór.

Cydirr wybrał mnie na swojego partnera.

Ale ja nie czułem tego. Nie czułem tej więzi, która istniała między moimi zmarłymi opiekunami. Nie czułem do Cydirra nic poza strachem.

Bałem się go. Był dorosłym, silnym samcem. Bałem się mu postawić. Nie chciałem go drażnić, zatem posłusznie przełykałem łzy goryczy, gdy on nazywał mnie swoją ,,narzeczoną”.

Nie wierzyłem w to, iż byłem wybrańcem Cydirra. Wiedziałem, że prawdziwa miłość pary Ogniodorów była bezwarunkowa... i absolutnie zawsze odwzajemniana.

- Witaj, mój słodki pisklaczku...

Nagle z rozmyślań wyrwał mnie głos mojego narzeczonego. Poderwałem głowę ze zwiniętego koca służącego za poduszkę, sycząc cicho z bólu.

Spojrzałem na Cydirra z niepokojem. On również chciał mnie dręczyć...?

Znając charakter mojego narzeczonego, spróbowałem grzecznie wstać i się pokłonić. Każda samica, nawet samiec zmuszony do jej roli, musiała okazywać szacunek partnerowi na każdy możliwy sposób.

Nie mogłem jednak tego uczynić. Podnosząc się, zakwiliłem głośno z bólu. Popatrzyłem na Cydirra ze strachem w oczach. Wyglądałem żałośnie i słabo.

Mężczyzna westchnął ciężko i podszedł do mnie. Położył dłoń na mojej głowie i delikatnie, acz stanowczo przycisnął ją do posłania.

- Kto tym razem...?

Wypuściłem powoli powietrze z ust. Paradoksalnie, z całej wioski to jego nienawidziłem najbardziej, chociaż to właśnie on jako jedyny młody Ogniodor mnie nie prześladował. Wręcz przeciwnie. Widziałem, że chciał dla mnie jak najlepiej. Widziałem jego starania. Pragnął mnie wziąć do swojego gniazda i już nigdy nie wypuszczać. Powinienem być wdzięczny, ale nie umiałem.

- Twój brat, Cydirze. - szepnąłem wręcz przepraszająco.

W następnej chwili znieruchomiałem, gdy silne, szerokie ramiona mojego narzeczonego objęły mnie mocno. Mężczyzna położył się tuż obok. Początkowo byłem spięty, jednak po chwili się rozluźniłem. Spojrzałem na Ogniodora.

Był przystojny. Wyglądał bardzo podobnie do Terrena, jednak był dużo większy od niego. Miał opaloną, pachnącą latem skórę. Wyraźnie zarysowane mięśnie. W porównaniu z Cydirrem wyglądałem jak dziecko.

Ale byłem dzieckiem. Miałem zaledwie czternaście lat.

- Obiecuję, że pożałuje, pisklaczku... - szepnął mężczyzna, głaszcząc moje łuski.

Miałem wyrzuty sumienia. Cydirr był dla mnie naprawdę wspaniały. Wypełniał każdą moją prośbę. Robił wszystko, abym go pokochał. Roztaczał przede mną wizję wspaniałej przyszłości, jednocześnie dbając o mnie w teraźniejszości.

Nie rozumiałem, dlaczego nie mogłem go pokochać. Powinienem. Czułem, że uczucia Cydirra były prawdziwe... I obaj czuliśmy, że ja się go wyłącznie bałem... i nienawidziłem go.

- Bardzo boli? - spytał w pewnej chwili Cydirr, delikatnie dotykając mojego brzucha.

Niestety dla niego, wszystkie tego typu gesty były przeze mnie źle widziane. W moim osądzie to nie ja byłem ostrożnie dotykany, a moje łono, w którym za parę lat miało znaleźć się jego nasienie. I jego potomkowie.

- Tylko trochę. - skłamałem.

Nie chciałem, aby mnie dotykał. To było odrażające... i przyjemne jednocześnie. Część mnie mówiła, że miałem wspaniałego narzeczonego, który troszczy się o swoją przyszłą samicę... a część widziała w tym dotyku obietnicę brutalnej kopulacji i bolesnego rodzenia piskląt.

Zaburczało mi w brzuchu, a Cydirr się zaśmiał cicho.

-Nie udało ci się niczego złapać, kruszynko? - spytał.

- Złapałem, a nawet obdarłem ze skóry. Podziękuj swojemu bratu i jego przyjaciołom za to, że mi znowu zabrali obiad! - krzyknąłem, odsuwając się od mężczyzny. Jęknąłem głośno z bólu, ale wbijałem buntownicze spojrzenie w mojego narzeczonego. Kim on był, aby mnie obrażać i poniżać?!

Mężczyzna warknął, a ja natychmiast zmieniłem spojrzenie w błagalny, przepraszający wzrok. Potulnie siedziałem na posłaniu, kuląc się ze strachu. Rozdrażniłem go...?

- Za godzinę przyniosę ci jakieś mięso i owoce. Do tego czasu masz się ciepło ubrać i rozpalić ogień!

Wyraźnie zły Ogniodor wyszedł z jaskini, po czym, wciąż w ludzkiej postaci, zeskoczył z krawędzi góry. Gdy tylko jego stopy oderwały się od podłoża, przemienił się w wielką, czerwoną bestię. Zadrżałem.

Łuski mojego narzeczonego przypominały krew. Były zupełnie tej samej barwy. Szpony i szpikulce miały grafitowy kolor. Kojarzyły mi się z błyszczącym, ciemnym, ostrym kawałkiem marmuru.

Dziadek opowiadał mi kiedyś, że najsilniejsze smoki miały inną budowę ciała, niż ,,zwykłe” gady. Jako przykład podał właśnie Cydirra: bestię poruszającą się na tylnych kończynach, czasami używając skrzydeł jak przednich łap. Smoki te były bardzo silne i umięśnione. Miały olbrzymie klatki piersiowe, grube, stosunkowo krótkie szyje i trójkątne, szerokie łby. Szczęki były mocne, a zęby potrafiły kruszyć kości nie tylko ludzi, ale również innych Ogniodorów.

My, mieszańcy, w gadziej formie musieliśmy uciekać przed ,,prawdziwymi” smokami. Te wyjątkowe osobniki mojej rasy były tak przerażające i potężne, że ,,prawdziwe” smoki przed nimi uciekały.

Powinien to być zatem kolejny powód, dla którego cieszyłbym się z zaręczyn. Będąc partnerem najsilniejszego samca w osadzie, mogłem mieć pewność, że nikt mnie nie skrzywdzi, a w razie ataku Imperium będę chroniony.

Ale to nie miało dla mnie znaczenia. Imperium od ponad pięćdziesięciu lat uważało, że Ogniste Pustkowie było jego częścią.

Powoli wstałem z posłania. Chciałem kiedyś opuścić Pustkowie i udać się gdzieś daleko. Może na północ w stronę Odirvii? Albo na Południową Pustynię?

Ułożyłem mały stosik drewna. Pod polana wsadziłem siano i stare liście. Przemieniłem się w smoka, po czym dosłownie kichnąłem, rozpalając w ten sposób ognisko. Wróciłem do ludzkiej formy i pośpiesznie ubrałem z powrotem ubrania. Jako pisklę, nie niszczyłem swoich szat podczas przemiany.

Byłem już niemalże kompletnie ubrany. Brakowało mi tylko jednej rzeczy – o ile można ją było nazwać ubraniem.

Podniosłem z ziemi mały, złoty wisior. Łańcuszek o drobnych oczkach, na którym wisiał okrągły medalik. Był na nim wyryty jakiś napis, jednak nie umiałem czytać. Nie wiedziałem, co on oznaczał.

Ten naszyjnik miałem na sobie, gdy moi dziadkowie mnie odnaleźli. Nie znałem jego pochodzenia, ale traktowałem go jako jedyną pamiątkę po rodzicach.

Cydirr wrócił, gdy klęczałem przy ognisku, obracając w dłoniach wisior. Widząc moje poczynania, mężczyzna położył przede mną ugotowaną dziczyznę, a następnie wyjął mi z ręki naszyjnik i założył go na moją szyję.

- Jedz, zanim wystygnie.

Nie musiał mi dłużej powtarzać. Rzuciłem się na mięso niczym zwierzę. Mężczyzna zaśmiał się i pogładził mnie wzdłuż kręgosłupa.

Czułem się źle, jakbym otrzymywał jedzenie w zamian za przyszłe rozsuwanie przed samcem nóg. Cydirr stale powtarzał, że chciał się mną opiekować, jednak ja widziałem w tym tylko tresurę. Szkolenie mnie smakołykami, abym był posłuszną żoną.

Część mnie zdawała sobie jednak sprawę z tego, że takie zachowanie było zupełnie normalne u partnerów, między którymi była duża różnica wieku. Samiec opiekował się pisklęciem, widząc w nim tylko istotę potrzebującą pomocy. Pierwsza pojawiała się miłość, jaką można było ujrzeć między krewnymi: wręcz rodzicielka albo braterska. Nie było mowy o pożądaniu.

Ono pojawiało się dopiero po latach, zazwyczaj wtedy, gdy młodszy partner zaczął je odczuwać.

Najgorsze było to, że pod względem fizycznym... Pod względem fizycznym ja już je odczuwałem. A to oznaczało tylko jedno.

Że lada moment Cydirr może popchnąć mnie na ścianę lub podłogę, rozszarpać moje ubrania, a następnie...

Nie.

Wiedziałem, że pierwszy stosunek tak nie wyglądał. Był on między partnerami formą niemych zaślubin. Dla mnie znaczyło to tylko tyle, że mój pierwszy raz obejrzy cała osada.

Zgodnie z tradycją rodzeństwo samicy trzymało ją, dopóki samiec nie skończył. Ja nie miałem ani braci, ani sióstr, zatem zdawałem sobie sprawę z tego, że w dniu ślubu będę tracić cnotę, brany przez Cydirra i unieruchomiony przez jego brata.

Tego również się bałem. Ślub. To słowo spędzało mi sen z powiek.

Miałem szczęście, że udało mi się nakłonić Cydirra do czekania. Inny samiec naznaczyłby partnera od razu. Kilka moich łez sprawiło, iż Ogniodor postanowił wziąć mnie dopiero wtedy, gdy się zgodzę... O ile zgodzę się do osiemnastych urodzin. W innym razie ślub odbędzie się właśnie w moje osiemnaste urodziny.

- O czym myślisz?

Spojrzałem na Cydirra, rumieniąc się.

-O nas. - odpowiedziałem szczerze, uśmiechając się nieśmiało. - Coraz częściej myślę o przyszłości.

-A konkretniej?

-Ślub. Wspólne gniazdo. Pisklęta. Życie. - Wzruszyłem ramionami, po czym ułożyłem się na posłaniu. Wciąż mnie bolał brzuch. - To, co pewne... i to, co chcę, aby było pewne.

Mężczyzna zaśmiał się. Widziałem w jego oczach rozczulenie. Ach, dlaczego ja nie mogłem go pokochać?! Wtedy wszystko byłoby łatwiejsze...

-Masz na myśli marzenia? - Cydirr usiadł obok mnie, po czym przewrócił mnie na brzuch. Spiąłem się, nagle zaniepokojony. - Rozluźnij mięśnie, maleńki... Pisklaczki powinny być zrelaksowane i uśmiechnięte.

Zaczął mnie masować. Nie było w tym nic złego. Babcia wielokrotnie ugniatała moje mięśnie w ten sam sposób... Ale miałem uciec jak najdalej tylko dlatego, iż byłem masowany właśnie przez Cydirra.

-Jak mam być uśmiechnięty, skoro zmuszasz mnie do ślubu? - palnąłem. Zamarłem i otworzyłem szeroko oczy. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że myślałem na głos. Spojrzałem przepraszająco na Cydirra, trzęsąc się ze strachu. - To znaczy... Ja nie...

Mężczyzna był wyraźnie zawiedziony. Musnął moje czoło ustami, a następnie rzekł cicho:

- Cylarze – po raz pierwszy wypowiedział moje imię. Podobało mi się jego brzmienie w ustach Cydirra. ,,Sajlerze” zamiast ,,Sylarze”, jak to mówiła moja babcia - przecież dałem ci czas. Masz cztery lata. Dla ciebie to może mało, ale weź pod uwagę fakt, że od równie dawna ja już czekam. I będę czekać kolejne cztery lata, jeśli chcesz. Ale ani chwilę dłużej.

- Rozumiem. - szepnąłem, chociaż wcale tego nie pojmowałem. Nie rozumiałem, dlaczego miałem cierpieć w małżeństwie, w dodatku wychodząc za mąż w tak młodym wieku! - Ale... Nie ważne, kiedy to zrobimy...

Mężczyzna zaśmiał się pod nosem, dotykając ostrożnie mojego policzka. Jego szpony były bardzo duże i ostre.

-Czy zrobimy to dziś, za rok czy za dwa... - zaczął Cydirr. - Ja i tak zrobię wszystko, aby uczynić tę noc najwspanialszą w twoim życiu, rozumiesz?

Skinąłem niepewnie głową. Widziałem już wiele zaślubin i nie wierzyłem w słowa narzeczonego.

- Wiem, że to jest zazwyczaj dla samicy bardzo bolesne przeżycie, Cylarze - rzucił łagodnie mężczyzna – ale postaram się być delikatny, dobrze?

- Ilu już miałeś partnerów? - Byłem autentycznie zaciekawiony.

- ,,Partnerów”? - Cydirr zaśmiał się, patrząc na mnie dziwnie. - Tylko jednego. Leży właśnie obok mnie i zadaje niemądre pytania.

Zarumieniłem się, jednak mówiłem dalej:

- A z iloma osobami dochodziło do zbliżenia?

Mężczyźnie wręcz odebrało mowę. Zdumiony, wpatrywał się we mnie z otwartymi ustami. Dopiero po chwili zdołał odchrząknąć i wydusić:

- Paru już było... Ale tylko wtedy, gdy dochodziło do rui...

Zadrżałem. Nie pomyślałem o jednym.

O rui.

O okresie, w którym każda samica i każdy samiec są tak zdesperowani, że nie zważają na brak partnera – zbliżają się do innych, nie patrząc na... na nic. Bardzo rzadko w wyniku rui któraś samica stawała się ciężarna. Spłodzenie potomka przez dwóch obcych osobników było mało prawdopodobne.

Nie odpowiedziałem mężczyźnie. Zasnąłem.

***

Następne dni mijały dużo spokojniej. Cydirr najwyraźniej dotrzymał słowa, gdyż jego brat ani razu do mnie nie przyszedł.

Co innego sam narzeczony – on odwiedzał mnie każdego dnia. Przychodził z jeszcze ciepłym obiadem, drobnymi gestami starając się zdobyć moją przychylność. Jego zaloty były zabawne, czasami niepokojące... Ale w moim sercu nic się nie zmieniło.

Widziałem w oczach Cydirra żal. Miałem wyrzuty sumienia. Moja nienawiść powoli znikała, jednak nie została zastąpiona przez zakochanie.

Jedna noc zdecydowanie była wyjątkowa. Mój narzeczony odwiedził mnie z koszem słodziutkich owoców. Zaczął karmić mnie kawałkami mango, a ja czułem się jak książę. Jeśli tak miało wyglądać moje życie po ślubie, to mógłbym oddać się Cydirrowi od razu. Sam akt bardzo by mnie brzydził, ale dla takiego dobrego traktowania mógłbym przecierpieć utratę cnoty.

Po tamtej nocy po raz pierwszy obudziłem się w ramionach mojego narzeczonego. Nigdy wcześniej nie spędziłem z Cydirrem tak wielu godzin. Sama pobudka nie była przyjemna; poderwaliśmy się z posłania, słysząc przerażający ryk. Ryk gada. Obcego gada.

Później dotarł do nas zapach. To nie był zapach Ogniodora... Tylko zwykłych smoków. I ludzi.

Cydirr przeczuwał najgorsze. Od razu wyskoczył z mojej jaskini i przemienił się. Dołączyłem do niego. Wyglądałem przy nim komicznie – jako smok byłem wielkości gadziego łba mojego narzeczonego.

Widząc mnie u swego boku, Cydirr warknął groźnie, próbując mnie przepłoszyć. Zamachnął się skrzydłami, ruchem powietrza odpychając mnie od siebie.

Zaskrzeczałem i mocno poruszałem kończynami, próbując nie zostawać w tyle.

I wtedy ujrzałem tego smoka. Miał on brązowe łuski i długie, złote szpony. Ale nie wygląd bestii mnie przeraził. Serce zabiło mi mocniej, a ja sam miałem ochotę zakopać się pod ziemię, widząc jeźdźca.

Wpatrzony w samego cesarza Imperium, nie zauważyłem stopy mojego narzeczonego, która zbliżała się niebezpiecznie blisko mnie.

Cydirr kopnął mnie, w wyniku czego spadłem między drzewa. Rozpaczliwie próbując złapać się jakiejś gałęzi, dotkliwie poraniłem sobie ciało – w jednym miejscu rozerwałem błonę skrzydła.

Wylądowałem na ziemi, po czym niezdarnie zacząłem biec w stronę najbliższej polany. Gęste korony drzew zasłaniały mi niebo, przez co nie mogłem ujrzeć ani cesarza, ani Cydirra.

Potykając się o skrzydło, pognałem na polanę. Zatrzymałem się jednak między drzewami, widząc mojego narzeczonego i Alberda.

Cydirr przemienił się w człowieka, a jego brat i cała grupa Ogniodorów do niego dołączyli. Jedna z kobiet podała każdemu z nich proste, brązowe płaszcze. Mieszkańcy osady zakryli swoje nagie ciała, po czym stanęli w rzędzie, wyprostowani i groźni.

Cesarz nie był sam. Już po chwili na łące pojawili się kolejni ludzie dosiadający smoków.

Alberd był przystojny, taki sam, jak we wspomnieniach starszych Ogniodorów. Miał długie, blond włosy, bladą cerę i zimne oczy. Jego twarz była przystojna, a cała jego postawa emanowała dumą.

Był chłodny i groźny. Pewny siebie. Uzbrojeni po zęby żołnierze byli niczym w porównaniu z władcą. To jego należało się bać.

- Powstrzymajcie swoje płomienie, a nikt nie zginie. - warknął cesarz.

Zadrżałem. Jego głos przenikał mnie aż do szpiku kości. Pomimo przerażenia, w moim sercu pojawiła się dziwna iskra. Machnąłem ogonem, nie rozumiejąc samego siebie. Głos tego potwora wzbudzał we mnie niezrozumiałą tęsknotę. Nie miałem pojęcia, co sądzić o zaistniałej sytuacji.

- Czy to cała wasza społeczność? - spytał mężczyzna, lustrując każdego Ogniodora. - Nie ma wśród was młodszych osobników?

- To zależy! - warknął Cydirr, wychodząc na przód. - Czego od nas chcesz? Pragniesz zabić kolejnych niewinnych, dzieciobójco?!

Alberd zbliżył się do mojego narzeczonego. Miałem nadzieję, że Cydirr nie okaże strachu, ten jednak po chwili walki na spojrzenia odwrócił wzrok.

Popatrzył na mnie, a jego twarde spojrzenie wręcz kazało mi skulić się w sobie, aby cesarz mnie nie ujrzał. Na szczęście gubiłem się między roślinami dzięki moim zielonym łuskom.

- Pragnę odnaleźć jedno pisklę. I mam powody, by przypuszczać, iż jest ono w jednej z okolicznych osad. - Cesarz przystąpił z nogi na nogę, jednak w jego wypadku nie był to gest zdenerwowania. Wręcz przeciwnie; władca pachniał spokojem i pewnością siebie. - Wolę jednak pomówić o tym na osobności.

Mój narzeczony skinął głową.

- Proponuję, abyśmy udali się do jednego z pobliskich gniazd. - Gdy tylko cesarz skinieniem głowy wyraził zgodę, Cydirr przemienił się w bestię i wyruszył w stronę... Mojej góry.

Władca Imperium dosiadł brązowej bestii, po czym dołączył do mojego narzeczonego. Po chwili wahania ja również wzbiłem się w powietrze. Zranione skrzydło mnie bolało, ale nie mogłem się poddać. Musiałem podążać za tym potworem. I jego smokiem.

Cesarz sprawnie zeskoczył z grzbietu swojego gada, a mój partner przemienił się w człowieka. Mężczyźni weszli do mojej jaskini. Uważając na groźnego smoka władcy, wślizgnąłem się za nimi do środka.

- Jesteś potężną bestią. - zauważył cesarz. O dziwo, w jego głosie słyszałem nie żądzę władzy, jak we wspomnieniach, a... smutek. - Znałem kiedyś podobnego...

- Jego też zabiłeś? A może posłałeś na wojnę po uprzednim zrobieniu praniu mózgu? - prychnął pogardliwie Cydirr.

- Akurat jemu zrobiłem tylko dziecko. - warknął cesarz, a ja i mój narzeczony spojrzeliśmy na niego, zszokowani. Władca zapłodnił Ogniodora?! - To właśnie dla tego dziecka tu jestem. Niedługo po tym, jak mój Arton zaszedł w ciążę, musiałem wyruszyć na wojnę. Straciłem kontakt z moimi doradcami z Imperium. Większość moich towarzyszy... Zginęła. Wróciłem do domu po pięciu latach. Spodziewałem się, że ujrzę Artona i moje czteroletnie dziecko... Ale ich nie było.

Cydirr milczał, pilnie słuchając cesarza. Widziałem, że był cały spięty. Bacznie obserwował władcę, nie zwracając uwagi na to, co go otaczało. Podszedłem bliżej, wciąż niezauważalny.

- Mój ukochany zniknął. Okazało się, że groziła mu śmierć z rąk moich doradców. - Cesarz usiadł na ziemi i oparł głowę o dłonie. - Jak masz na imię, młodzieńcze?

- Jestem Cydirr.

- Cydirze... Czy w twojej osadzie pojawiły się kiedyś jakieś obce Ogniodory? Czternaście, może piętnaście lat temu? Jeden o złotej skórze, pozbawiony łusek... Drugi podobny pod względem budowy do ciebie. Kulejący. Z niebieskimi łuskami, na słońcu zielonymi?

Zamarłem. Sztywny, wpatrywałem się to w Cydirra, to w cesarza. Przecież... Ja miałem czternaście lat. I miałem zielono-niebieskawe łuski. W ludzkiej formie... blond włosy. Tak podobne do pukli cesarza.

- Ten drugi... Masz na myśli, że byłby do mnie podobny, będąc w smoczej formie...? - mruknął pod nosem Cydirr. - To on był w ciąży, tak? Ten o mieniących się łuskach?

- Tak. Mój maleńki Arton... - Cesarz wbił mordercze spojrzenie w mojego narzeczonego. - Był u was, tak? Co się z nim stało?

Cydirr westchnął ciężko.

- Właśnie w tej jaskini urodził. - wyznał.

Cesarz zerwał się na równe nogi. Miał wręcz oszalałe, palące spojrzenie.

- Był tutaj?! Widziałeś go? Co się z nim stało?!

- Twój partner trafił do tego gniazda, w którym właśnie jesteśmy. Nie miał o tym pojęcia, ale trafił do jaskini swoich dziadków. Urodził waszego syna... Dzień później, gdy tylko mógł się przemienić, przybrał smoczą formę. Odleciał wraz z tym złotym.

- W którą stronę? I co z moim dzieckiem?! To... chłopiec, tak?

- Nie wiem, gdzie polecieli. Tego nie widziałem we wspomnieniach jego dziadków... Ale to dziecko... Zostało.

- Ono... jest tutaj...?

- Tak. Twój... Arton... poprosił dziadków o to, aby nie mówili małemu o tobie czy innych krewnych. Arton chciał, aby wasz syn był bezpieczny.

- Gdzie. On. Jest?! - warknął cesarz, podchodząc do mojego narzeczonego.

- Co zamierzasz z nim zrobić? - opowiedział pytaniem na pytanie Cydirr.

- Zabiorę go do stolicy. - odparł cesarz chłodno, jakby to, o czym mówił, było oczywiste. - Pozna swojego brata. Hedar ma już szesnaście lat i, podobnie jak ja, chce złączyć rodzinę.

- Nie zrobisz tego. - Cydirr warknął i wstał z posłania. Podszedł do mojego... mojego... - Nie masz do niego najmniejszych praw, rozumiesz?! - Mój narzeczony popchnął cesarza na ścianę jaskini i zacisnął szpony na jego gardle. - Cylar należy do MNIE! Jest MOIM PARTNEREM!

Cydirr ryknął przerażająco, eksponując swoje kły. W jego oczach szalały płomienie, gdy uniósł jedną rękę wysoko.

Raptownie przemieniłem się w człowieka, po czym skoczyłem na mojego narzeczonego. Złapałem jego ramię i pociągnąłem za nie, odrywając Cydirra od mojego... mojego...

- Cylar?! Co ty tu robisz?! - Mój narzeczony był zszokowany i wściekły. Odepchnął mnie od siebie. Upadłem na ziemię. - Cylar, uciekaj!

Nie zdążyłem. Cesarz podszedł do mnie powoli. Czułem na sobie jego pełen niejasnej ekscytacji wzrok. Alberd wyciągnął w moją stronę rękę. Chwycił moją dłoń i podciągnął mnie.

Wstałem z ziemi i patrzyłem na cesarza. Bałem się go, ale ufałem mu. Było to niejasne, jednak naprawdę byłem gotów uwierzyć w każde słowo, które miało paść z ust mojego... mojego...

- Witaj, mój synu.

***

Zemdlałem. Przez długi czas byłem nieprzytomny.

Obudziłem się w ciepłym, ładnie pachnącym miejscu. Wciąż śpiący, otworzyłem oczy i ogarnąłem wzrokiem otoczenie. Znajdowałem się w namiocie. Nie był to mały, materiałowy szałas, tylko naprawdę duży, wręcz luksusowy ,,pokój”.

Obok mnie płonęło małe ognisko. Przez wejście do namiotu ujrzałem ciemne niebo i gwiazdy.

- Która jest godzina...? Gdzie ja...?

- Spałeś. - Odwróciłem się gwałtownie, słysząc za plecami głos cesarza. Przestraszony, wpatrywałem się w mojego... mojego... - Przez dwa dni, maluszku...

Zadrżałem. Władca leżał przy mnie, a ja byłem wtulony w jego pierś. Czułem się niekomfortowo. Cesarz peszył mnie i niepokoił.

- Mam na imię Cylar, proszę pana... - szepnąłem, kuląc się w sobie.

Władca wypuścił powoli powietrze i pokręcił głową.

- A ja mam na imię Alberd... I wolałbym, abyś nazywał mnie ,,ojcem”.

W tym momencie mocno zadrżałem. Wciąż nie potrafiłem przyjąć do wiadomości faktu, że byłem dzieckiem takiego... takiego potwora. Przecież cesarz był mordercą! Zabijał moich pobratymców!

- Zimno ci? - spytał Alberd... troskliwie. Spojrzałem na mężczyznę, zdziwiony. Nie spodziewałem się po nim takiego tonu. - Czemu tak dziwnie na mnie patrzysz? Żyłem z twoim tatą przez czterdzieści lat! Zdążyłem już nauczyć się, że wy, Ogniodory, jesteście strasznymi zmarzluchami... Jak myślisz, dlaczego cię od kilku godzin ogrzewam?

- Nie jest mi zimno... - warknąłem, odsuwając się od tego człowieka. Nie umiałem nazwać go ojcem. - Gdzie jestem? - powtórzyłem.

- Gdy zemdlałeś, wziąłem cię na ręce i poleciałem z tobą do moich towarzyszy. Jesteśmy w drodze do domu...

- Nie kłam! - przerwałem mężczyźnie, wyskakując z posłania. Miałem na sobie beżową koszulę sięgającą do kolan. Jak przez mgłę przypomniałem sobie, że przed utratą przytomności zmieniałem formę, przez co zemdlałem nagi. - W drodze do domu mogę być, jeśli lecimy w stronę MOJEGO gniazda!

Alberd wstał z posłania i zawisł nade mną. Sięgałem mu zaledwie do łokci. Uniosłem wysoko głowę, wysuwając do przodu podbródek. Byłem gotów na kłótnie, może atak.

Cesarz... Zaśmiał się.

- Jesteś bardziej podobny do mnie, niż do Artona, mój synu...

Odskoczyłem od mężczyzny jak oparzony. Zacisnąłem pięści, raniąc wnętrza dłoni pazurami. To nie mogło być prawdą...

Chciałem się obudzić z tego koszmaru. Pragnąłem otworzyć oczy w moim gnieździe. Może nawet w ramionach Cydirra. Choćby po ślubie. Albo godzinę przed nim. Obojętnie, kiedy. Byleby w moim domu. Tak bardzo się bałem...

- Między nami jest mała różnica. - wysyczałem, mając łzy w oczach. - Ja nie jestem mordercą.

- Jest różnica między wojną a zabójstwem. - odpowiedział mężczyzna. Cesarz mówił spokojnie, cierpliwie, jednak pod powłoką opanowania czułem narastającą irytację.

Byłem przerażony i spanikowany. Co się miało ze mną stać?! Całe życie słuchałem najgorszych historii o Alberdzie i jego bezduszności... Co on ze mną zamierzał zrobić? Zabić? Posłać do kopalni?

Nie wierzyłem w to, że pragnął połączyć rodzinę. To nie było możliwe. Nikt mnie nie chciał. Byłem wyrzutkiem. Mój ojciec, ten cały Arton, porzucił mnie zaraz po moich narodzinach. Tajemniczy, złoty smok również nie chciał mieć ze mną nic wspólnego. Dziadkowie zginęli podczas walki z dzikimi smokami. Opuścili mnie. W osadzie byłem gnębiony. Każdego dnia prześladowany. Mój partner widział we mnie tylko samicę rodzącą pisklęta.

Nikt mnie nie chciał. Byłem żałosną sierotą. Ten mężczyzna, Alberd... On również nie był szczery. Czułem, że chciał ode mnie czegoś. Czego? Nie wiedziałem. A niewiedza tylko potęgowała strach.

- Masz rację. - Podszedłem do władcy i zacisnąłem pazury na przodzie jego koszuli. - Ty popełniałeś zbrodnie na froncie. Zabijałeś niewinnych. Powiedz mi, kochany ,,tatusiu”. - Włożyłem w moje słowa tyle sarkazmu i jadu, że w oczach cesarza ujrzałem zdumienie. Najwyraźniej nie spodziewał się po mnie takiego zachowania. - Co się ze mną stanie? Trafię na twój dwór... Wprost na publiczną egzekucję? Chcesz pokazać swoim poddanym, że nienawidzisz mojej rasy tak bardzo, iż zabijesz nawet własne dziecko?!

- Cylarze... - zaczął cesarz, ale wbiłem szpony w jego klatkę piersiową, zalewając się łzami.

- Kto by chciał wyrzutka, co?! NIKT! Może nawet się do mnie nie przyznasz, co?! - wrzasnąłem przenikliwie, trzęsąc się. Przez łzy już nic nie widziałem; wyłącznie zamazane zarysy Alberda. - A co z moim ojcem?! Może zostanę do niego odesłany, jeśli ci się nie spodobam? A może planujesz mnie mu pokazać, po czym każesz mi wrócić do tego koszmaru, z którego nie wyciągałeś mnie przez ostatnie czternaście lat?!

Głos mi się załamał. Powoli osunąłem się na kolana, rozrywając mężczyźnie koszulę na strzępy. Moje pazury zadrapały lekko jego tors, jednak nie pojawiło się więcej, niż kilka kropel krwi. Albo trochę więcej. Nie widziałem. Nic nie widziałem.

Klęczałem u stóp władcy, kuląc się w sobie i głośno płacząc.

Nagle silne, szerokie ramiona objęły mnie. Cesarz wręcz przykrył sobą moje ciało.

- Cichutko, no już... - szeptał mi do ucha mężczyzna, głaszcząc mnie po policzkach, włosach i bokach. - Jest dobrze. Poznamy się. Spotkasz swojego brata... Będziesz szczęśliwy, malutki...

Spędziliśmy tak kilka godzin. Wtulony w pierś cesarza, płakałem coraz ciszej i ciszej. Było długo po północy, gdy zacząłem bezgłośnie łkać. Miałem wrażenie, że skończyły mi się w oczach łzy.

Nie zauważyłem, kiedy władca Imperium podniósł mnie z ziemi i zaniósł na posłanie. Ułożył mnie ostrożnie na kocach, po czym otarł moje policzki. Na jego twarzy widniał łagodny uśmiech. Zdziwiony, widziałem w oczach mojego... mojego... Widziałem w jego oczach ciepło.

Cesarz odsunął się ode mnie, po czym wrzucił do ogniska dwa polana. Zdjął z siebie poszarpaną koszulę, a następnie położył się przy mnie. Otulił nas kocami.

- Proszę pana... - zacząłem, jednak mężczyzna uniósł ostrzegawczo palec. Westchnąłem ciężko. Nie wiedziałem, co zrobić. Alberd wyraźnie oczekiwał ode mnie, że będę go nazywać moim ojcem, ale ja wahałem się. Czułem się tak, jakbym tym jednym słowem miał absolutnie odciąć się od przeszłości. A może to nie byłoby takie złe...? Przełknąłem głośno ślinę i przytuliłem się do piersi mojego... mojego... - Tato?

Mężczyzna uśmiechnął się do mnie szeroko i zachęcająco pogłaskał mnie po włosach.

- Mam nadzieję, że będziesz mnie już zawsze tak nazywać. - mruknął, odwzajemniając mój uścisk.

- Tato... - powtórzyłem. - Powiedz mi... Dlaczego przyleciałeś po mnie dopiero teraz? Czemu nie było cię wcześniej?

- Cylarze... Jestem władcą całego Imperium. Kocham walczyć. Gdy cię spłodziłem, państwo było w niebezpieczeństwie. Ruszyłem na front. Sytuacja była tragiczna. Połowa oddziałów przepadła. Nie mogliśmy nawet wezwać ze stolicy dodatkowych zastępów. Miałeś cztery lata, gdy wróciłem do Imperium. Przysięgam, że przez ostatnią dekadę cię szukałem. Ciebie i Artona. Byłem pewny, że jesteście razem.

- Arton... - szepnąłem, pocierając policzkiem o podrapaną pierś ojca. - O tobie słyszałem same najgorsze historie... Ale o nim nic nie wiem. Czy mógłbyś...

Alberd przymknął oczy i zaczął cicho opowiadać o moim drugim tacie. Wsłuchiwałem się w ciepły baryton, wyobrażając sobie mojego ojca jako młodego Ogniodora na dworze następcy tronu. Jako silnego wojownika na pierwszym froncie. Potężnego gada u boku samego władcy... Oraz kochanego i kochającego mężczyznę. Czułego partnera cesarza. Opiekuńczego przyszłego tatę...

Nawet nie zwróciłem uwagi na to, że w pewnej chwili zasnąłem, trafiając do krainy ze słów ojca. Wędrowałem po pałacowych korytarzach, trzymając rodziców za dłonie. Tuż obok mnie szli nie tylko oni, ale również mój brat i... Cydirr.

10 komentarzy:

  1. Superowe kocham twoje kroniki. Dzięki za rozdział. Wiem był długi ale i tak za krótki:P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ha, ha, ha... Mam parę następnych rozdziałów KI o takiej długości. Podzielę na pół :P

      Usuń
  2. Kocham kroniki są cudne! Nie mogę doczekać się następnej notki :) weny życzę :*

    OdpowiedzUsuń
  3. Aww, bardzo ten rozdział przypadł mi do gustu ; )
    Ja chcę więcej!!!! ;))
    Wenyyy ; *

    OdpowiedzUsuń
  4. Mam jakieś dziwne wrażenie, że Cylar jest synem Artona. Pozostawiony w wapiennych skałach, blond włosy tak jak cesarza Albreda... Ale to by oznaczało, że... bracia nie żyją? Zaginęli? Nie, nie chcę tak myśleć.
    Jeżeli jego pierwszy stosunek ma naprawdę wyglądać w ten sposób, że niby miałby być brany przez Cydirra i trzymany przez jego brata... biedaczysko. Powodzenia. To chyba będzie dla niego jedno z najgorszych przeżyć. Na razie wierzę Cydirrowi, wydaje się szczerze kochać blondaska i naprawdę okazuje chęć pomocy i opieki.
    A jednak! Czyli faktycznie jego syn... chyba już możemy zapomnieć o ceremonii kopulacj... ykhm, jakiegoś dziwnego ślubu. A może niech nie zapomina? Jestem za tym, że powinien być z Cydirrem.
    Jak dobrze, że Albred nie zmienił się na przestrzeni lat, wciąż opiekuńczy i po latach okrucieństwa w końcu nawet i dobry dla Ogniodorów. Nareszcie odnalazł swojego synka... i narazie jestem zadowolona z jego reakcji. Ciekawe gdzie podziewa się Arton...

    No, po 2,5 godzinach z opowiadaniami Sarci wszystko sobie odświeżyłam i nareszcie skomentowałam. Został mi jeszcze „interesujący" świeżak, ale to na potem, że tak powiem na deserek. :3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No shit Sherlock.
      Co do ceremonii - jedna para NA PEWNO tak będzie mieć. Która? Nie powiem :P
      Tiaa... Masz jeszcze dwa wpisy przed sobą. A rozdziału ,,Hellady" i tak Ci nie dam za te wszystkie ,,Sarcie" :P

      Usuń
  5. Jestem pod wielkim wrażeniem Kroniki czytam z ogromną przyjemnoscią.Biedny opuszczony Cylar,dobrze ,że wreszcie cesarz go odnalazł,ale czemu Arton go zostawił?Czyżby z bratem odlecieli szukać Alberda?Czemu nie wrócił po dziecko ,tak wyczekiwane i kochane?Sporo pytań,idę dalej po odpowiedzi.Pozdrawiam Beata

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wszystko to się jeszcze wyjaśni... Bardzo cieszę się, że Ci się spodobało moje opowiadanie :)
      Serdecznie pozdrawiam,
      Sarabeth M.

      Usuń

Bardzo proszę o opinie :)