Wstałem
rano i przeciągnąłem się leniwie. Znajdowałem się właśnie w
smoczej formie, dzięki czemu nie ubolewałem nad brakiem ogniska –
posiadałem własny ogień. W swoim wnętrzu.
Zaryłem
pazurami o wapienną podłogę, po czym opuściłem grotę. Góra, w
której mieszkałem, miała małe ,,tarasy”, na których mogłem
wygodnie lądować lub się ogrzewać.
Był
ranek, jednak słońce znajdowało się wysoko na niebie. Zamruczałem
i rozłożyłem skrzydła. Zamiast je unosić nad łeb, po prostu
trzymałem je na poziomie klatki piersiowej i zwyczajnie zeskoczyłem
z krawędzi ,,tarasu”. Spadałem, jednak już po chwili złapałem
wiatr i zacząłem wznosić się wysoko.
Byłem
młodziutkim Ogniodorem – miałem zaledwie czternaście lat –
więc moja smocza forma wciąż była żałośnie mała.
Osiągnąłem
wielkość dorodnego orła lub, jak to śmieli mówić nieprzyjemni
mieszkańcy osady, schorowanego sępa.
Nienawidziłem
moich sąsiadów.
Po
tym, jak w wieku dziesięciu lat straciłem dziadków, stałem się
,,wspólnym” pisklęciem. Nie byłem jednak tak samo traktowany,
jak inni. Wręcz przeciwnie; otrzymałem maleńką, osadzoną nisko
jaskinię, nie raz musiałem albo samemu polować, albo żebrać o
jedzenie... Inne sieroty były pieszczotliwie wychowywane przez całą
osadę. Oczywiście – do czasu, aż znalazły nową rodzinę. A
długo na nią czekać nie musiały.
Smutny,
zanurkowałem między drzewa. Lasy Ognistego Pustkowia były gęste i
niebezpieczne dla istot o delikatnych, cienkich błonach skrzydeł,
jednak ja się tym nie przyjmowałem.
Byłem
na tyle mały, że mogłem swobodnie poruszać się po puszczy, nie
bojąc się o moje ukochane kończyny.
Czasami
marzyłem o zamieszkaniu w lesie. Albo w wodzie. Gdziekolwiek, byleby
nie w tych wapiennych skałach!
Kątem
oka dostrzegłem ruch w ściółce. Zanurkowałem gwałtownie i już
po chwili trzymałem w paszczy wyrywającego się, chudziutkiego
królika.
Niestety,
zwierzę nie zamierzało tak łatwo się poddawać; zaczęło mnie
kopać i drapać, nic sobie nie robiąc z moich pazurów.
Zdenerwowany, wziąłem duży zamach i... uderzyłem moją ofiarą o
drzewo. Nie była to może przyjemna śmierć, ale innej zadać nie
umiałem.
Oblizałem
pysk, biorąc królika w łapy. Wciąż leciałem lasem; w
przestworzach mogłem zostać zaatakowany przez dorosłego Ogniodora,
który odebrałby mi mój obiad dla samej idei upodlenia mnie.
Wróciłem
do mojej nory, jak to pieszczotliwie nazywałem swoją jaskinię.
Rzuciłem ssaka na ziemię, po czym się przemieniłem i zacząłem
przygotowywać posiłek. Byłem głodny, jednak nie przepadałem za
króliczym futrem – zdecydowanie mogłem jeść surowiznę, jeśli
tylko była ona pozbawiona sierści.
Nie
było mi dane tego dnia zjeść królika.
W
południe do mojej jaskini przywitała grupa złośliwych, dorosłych
Ogniodorów.
Trzech
samców i samica przeciwko pisklęciu? Nie miałem szans, chociaż i
tak próbowałem bronić mojego obiadu.
Największy
osobnik skoczył na mnie z okropnym śmiechem. Nie zdążyłem nawet
przybrać smoczej formy. Zostałem przygwożdżony przez jednego z
najgorszych Ogniodorów w naszej osadzie.
Przez
mojego przyszłego szwagra.
Musiałem
to przyznać – był przystojny. Jak większość Ogniodorów, miał
ciemnobrązowe, kręcone włosy. Często przebywał w ludzkiej
formie, zatem niektóre pasma na słońcu pojaśniały i przybrały
bursztynową barwę.
Jego
twarz była wspaniała. Mocno zarysowana, kwadratowa szczęka,
regularne rysy, wyraźne kości policzkowe... Okrągłe oczy z
olbrzymimi płomieniami.
Mężczyzna
był męski i silny. Nie miał najmniejszych problemów z utrzymaniem
mnie, podczas gdy jego towarzysze ze śmiechem dewastowali mój
obiad.
Ciężko
oddychałem. Przyzwyczaiłem się do tego, że traktowano mnie jak
istotę gorszą. Odwiedziny mojego przyszłego szwagra, Terrena, i
jego przyjaciół... to była codzienność. Każdego dnia
przychodzili do mnie, nie mając nikogo innego do dręczenia.
A
ja im się poddałem.
Potrafiłem
tylko czekać, aż samica, Qeetina, zdepcze mojego królika, a
następnie go wykopie z jaskini.
Potrafiłem
tylko czekać, aż pozostali mnie obrażą i skopią wystarczającą
ilość razy, a później odejdą.
Gdy
tylko moi prześladowcy zniknęli, podpełznąłem do mojego
posłania. Ułożyłem się w pozycji embrionalnej na stercie koców,
sycząc cicho z bólu. Miałem łzy w oczach.
Nienawidziłem
mojego życia. Nigdy nie byłem szczęśliwy. Byłem sierotą. Babcia
wielokrotnie opowiadała mi o tym, jak mnie znalazła w lesie.
Przygarnęła mnie. Nazwała. Nakarmiła. Wychowała.
Pierwsze
dziesięć lat życia było jeszcze dobre, chociaż już wtedy byłem
prześladowany ze względu na moje jasne włosy. Nikt poza mną nie
miał blond loków. Każdy Ogniodor miał ciemne, brązowe lub
czarne, włosy. Ja wyglądałem inaczej.
I
przypominałem największego wroga mojej rasy.
Władcę
Imperium.
Nienawidziliśmy
go wszyscy.
Był
potworem. Wiedział o tym każdy. Jeszcze jako generał wojsk
poprzedniego cesarza pokazał, z jaką bezwzględnością potrafił
mordować.
Ogniodory
przekazywały sobie w myślach wspomnienia. Łącząc umysły,
dzieliliśmy się przeżyciami. W ten sposób ujrzałem go. Nazywał
się Alberd. Był przystojny, jednak jego uroda była niczym w
porównaniu ze sprawnością, z jaką zabijał moich pobratymców.
Kobiety
i mężczyźni. Dorośli, starcy i dzieci. Niemowlęta, młodzieńcy,
dojrzali... Wszyscy.
Każdego
dotknęło ostrze tej bestii. To nie Ogniodory były potworami ze
względu na swoją naturę i wygląd. To on był krwiożerczym
monstrum.
Przeżyły
tylko ciężarne samice, które i tak były zabijane zaraz po wydaniu
na świat piskląt. Niemowlęta urodzone w Imperium stawały się
niewolnikami.
Było
ich około trzydziestu dwóch.
Atak
Imperium na Ogniste Pustkowie wydarzył się czterdzieści jeden lat
przed moimi narodzinami. W tym roku miała być pięćdziesiąta
piąta rocznica.
Jednym
z nich mógł być mój rodzic. Babcia i dziadek przypuszczali, iż
spłodzili mnie dwaj niewolnicy, a następnie uciekli. Po urodzeniu
mnie musieli zostać zaatakowani przez żołnierzy Imperium i zabici.
Nie
byłem traktowany w osadzie źle dlatego, że nie miałem
biologicznych rodziców. Prześladowano mnie, gdyż moje włosy
przypominały Ogniodorom o tragedii, jaka je spotkała.
Gdy
moi dziadkowie zmarli, zostałem sam. Musiałem nauczyć się
samodzielnie polować. Nauczyć się przechodzić między gniazdami,
jak nazywano wapienne ,,góry”, bez otrzymywania kilku prawych
sierpowych.
Dorośli
nie byli tak okrutni, jak moi rówieśnicy. Wręcz przeciwnie –
moja licząca czterdzieści osób osada była spokojna. Starsze
osobniki po prostu mnie ignorowały.
Nie
można tego było powiedzieć o moim pokoleniu.
Zwróciłem
na siebie uwagę samego Cydirra. Był on młodym, pięknym
Ogniodorem. Miał dopiero czterdzieści lat, gdy zginęli moi
dziadkowie. Chociaż w mojej rasie oficjalnie wszyscy byli równi, to
nieoficjalnie mieliśmy przywódców. Byli oni liderami z powołania.
Cała ich osobowość pokazywała, że potrafili świetnie opiekować
się swoim ludem.
I
Cydirr, mimo młodego wieku, był właśnie takim nieoficjalnym
przywódcą. Nikt nie musiał go słuchać – ale każdy chciał,
gdyż wiedział, że to był słuszny wybór.
Cydirr
wybrał mnie na swojego partnera.
Ale
ja nie czułem tego. Nie czułem tej więzi, która istniała między
moimi zmarłymi opiekunami. Nie czułem do Cydirra nic poza strachem.
Bałem
się go. Był dorosłym, silnym samcem. Bałem się mu postawić. Nie
chciałem go drażnić, zatem posłusznie przełykałem łzy goryczy,
gdy on nazywał mnie swoją ,,narzeczoną”.
Nie
wierzyłem w to, iż byłem wybrańcem Cydirra. Wiedziałem, że
prawdziwa miłość pary Ogniodorów była bezwarunkowa... i
absolutnie zawsze odwzajemniana.
-
Witaj, mój słodki pisklaczku...
Nagle
z rozmyślań wyrwał mnie głos mojego narzeczonego. Poderwałem
głowę ze zwiniętego koca służącego za poduszkę, sycząc cicho
z bólu.
Spojrzałem
na Cydirra z niepokojem. On również chciał mnie dręczyć...?
Znając
charakter mojego narzeczonego, spróbowałem grzecznie wstać i się
pokłonić. Każda samica, nawet samiec zmuszony do jej roli, musiała
okazywać szacunek partnerowi na każdy możliwy sposób.
Nie
mogłem jednak tego uczynić. Podnosząc się, zakwiliłem głośno z
bólu. Popatrzyłem na Cydirra ze strachem w oczach. Wyglądałem
żałośnie i słabo.
Mężczyzna
westchnął ciężko i podszedł do mnie. Położył dłoń na mojej
głowie i delikatnie, acz stanowczo przycisnął ją do posłania.
-
Kto tym razem...?
Wypuściłem
powoli powietrze z ust. Paradoksalnie, z całej wioski to jego
nienawidziłem najbardziej, chociaż to właśnie on jako jedyny
młody Ogniodor mnie nie prześladował. Wręcz przeciwnie.
Widziałem, że chciał dla mnie jak najlepiej. Widziałem jego
starania. Pragnął mnie wziąć do swojego gniazda i już nigdy nie
wypuszczać. Powinienem być wdzięczny, ale nie umiałem.
-
Twój brat, Cydirze. - szepnąłem wręcz przepraszająco.
W
następnej chwili znieruchomiałem, gdy silne, szerokie ramiona
mojego narzeczonego objęły mnie mocno. Mężczyzna położył się
tuż obok. Początkowo byłem spięty, jednak po chwili się
rozluźniłem. Spojrzałem na Ogniodora.
Był
przystojny. Wyglądał bardzo podobnie do Terrena, jednak był dużo
większy od niego. Miał opaloną, pachnącą latem skórę. Wyraźnie
zarysowane mięśnie. W porównaniu z Cydirrem wyglądałem jak
dziecko.
Ale
byłem dzieckiem. Miałem zaledwie czternaście lat.
-
Obiecuję, że pożałuje, pisklaczku... - szepnął mężczyzna,
głaszcząc moje łuski.
Miałem
wyrzuty sumienia. Cydirr był dla mnie naprawdę wspaniały.
Wypełniał każdą moją prośbę. Robił wszystko, abym go
pokochał. Roztaczał przede mną wizję wspaniałej przyszłości,
jednocześnie dbając o mnie w teraźniejszości.
Nie
rozumiałem, dlaczego nie mogłem go pokochać. Powinienem. Czułem,
że uczucia Cydirra były prawdziwe... I obaj czuliśmy, że ja się
go wyłącznie bałem... i nienawidziłem go.
-
Bardzo boli? - spytał w pewnej chwili Cydirr, delikatnie dotykając
mojego brzucha.
Niestety
dla niego, wszystkie tego typu gesty były przeze mnie źle widziane.
W moim osądzie to nie ja byłem ostrożnie dotykany, a moje łono, w
którym za parę lat miało znaleźć się jego nasienie. I jego
potomkowie.
-
Tylko trochę. - skłamałem.
Nie
chciałem, aby mnie dotykał. To było odrażające... i przyjemne
jednocześnie. Część mnie mówiła, że miałem wspaniałego
narzeczonego, który troszczy się o swoją przyszłą samicę... a
część widziała w tym dotyku obietnicę brutalnej kopulacji i
bolesnego rodzenia piskląt.
Zaburczało
mi w brzuchu, a Cydirr się zaśmiał cicho.
-Nie
udało ci się niczego złapać, kruszynko? - spytał.
-
Złapałem, a nawet obdarłem ze skóry. Podziękuj swojemu bratu i
jego przyjaciołom za to, że mi znowu zabrali obiad! - krzyknąłem,
odsuwając się od mężczyzny. Jęknąłem głośno z bólu, ale
wbijałem buntownicze spojrzenie w mojego narzeczonego. Kim on był,
aby mnie obrażać i poniżać?!
Mężczyzna
warknął, a ja natychmiast zmieniłem spojrzenie w błagalny,
przepraszający wzrok. Potulnie siedziałem na posłaniu, kuląc się
ze strachu. Rozdrażniłem go...?
-
Za godzinę przyniosę ci jakieś mięso i owoce. Do tego czasu masz
się ciepło ubrać i rozpalić ogień!
Wyraźnie
zły Ogniodor wyszedł z jaskini, po czym, wciąż w ludzkiej
postaci, zeskoczył z krawędzi góry. Gdy tylko jego stopy oderwały
się od podłoża, przemienił się w wielką, czerwoną bestię.
Zadrżałem.
Łuski
mojego narzeczonego przypominały krew. Były zupełnie tej samej
barwy. Szpony i szpikulce miały grafitowy kolor. Kojarzyły mi się
z błyszczącym, ciemnym, ostrym kawałkiem marmuru.
Dziadek
opowiadał mi kiedyś, że najsilniejsze smoki miały inną budowę
ciała, niż ,,zwykłe” gady. Jako przykład podał właśnie
Cydirra: bestię poruszającą się na tylnych kończynach, czasami
używając skrzydeł jak przednich łap. Smoki te były bardzo silne
i umięśnione. Miały olbrzymie klatki piersiowe, grube, stosunkowo
krótkie szyje i trójkątne, szerokie łby. Szczęki były mocne, a
zęby potrafiły kruszyć kości nie tylko ludzi, ale również
innych Ogniodorów.
My,
mieszańcy, w gadziej formie musieliśmy uciekać przed
,,prawdziwymi” smokami. Te wyjątkowe osobniki mojej rasy były tak
przerażające i potężne, że ,,prawdziwe” smoki przed nimi
uciekały.
Powinien
to być zatem kolejny powód, dla którego cieszyłbym się z
zaręczyn. Będąc partnerem najsilniejszego samca w osadzie, mogłem
mieć pewność, że nikt mnie nie skrzywdzi, a w razie ataku
Imperium będę chroniony.
Ale
to nie miało dla mnie znaczenia. Imperium od ponad pięćdziesięciu
lat uważało, że Ogniste Pustkowie było jego częścią.
Powoli
wstałem z posłania. Chciałem kiedyś opuścić Pustkowie i udać
się gdzieś daleko. Może na północ w stronę Odirvii? Albo na
Południową Pustynię?
Ułożyłem
mały stosik drewna. Pod polana wsadziłem siano i stare liście.
Przemieniłem się w smoka, po czym dosłownie kichnąłem,
rozpalając w ten sposób ognisko. Wróciłem do ludzkiej formy i
pośpiesznie ubrałem z powrotem ubrania. Jako pisklę, nie
niszczyłem swoich szat podczas przemiany.
Byłem
już niemalże kompletnie ubrany. Brakowało mi tylko jednej rzeczy –
o ile można ją było nazwać ubraniem.
Podniosłem
z ziemi mały, złoty wisior. Łańcuszek o drobnych oczkach, na
którym wisiał okrągły medalik. Był na nim wyryty jakiś napis,
jednak nie umiałem czytać. Nie wiedziałem, co on oznaczał.
Ten
naszyjnik miałem na sobie, gdy moi dziadkowie mnie odnaleźli. Nie
znałem jego pochodzenia, ale traktowałem go jako jedyną pamiątkę
po rodzicach.
Cydirr
wrócił, gdy klęczałem przy ognisku, obracając w dłoniach
wisior. Widząc moje poczynania, mężczyzna położył przede mną
ugotowaną dziczyznę, a następnie wyjął mi z ręki naszyjnik i
założył go na moją szyję.
-
Jedz, zanim wystygnie.
Nie
musiał mi dłużej powtarzać. Rzuciłem się na mięso niczym
zwierzę. Mężczyzna zaśmiał się i pogładził mnie wzdłuż
kręgosłupa.
Czułem
się źle, jakbym otrzymywał jedzenie w zamian za przyszłe
rozsuwanie przed samcem nóg. Cydirr stale powtarzał, że chciał
się mną opiekować, jednak ja widziałem w tym tylko tresurę.
Szkolenie mnie smakołykami, abym był posłuszną żoną.
Część
mnie zdawała sobie jednak sprawę z tego, że takie zachowanie było
zupełnie normalne u partnerów, między którymi była duża różnica
wieku. Samiec opiekował się pisklęciem, widząc w nim tylko istotę
potrzebującą pomocy. Pierwsza pojawiała się miłość, jaką
można było ujrzeć między krewnymi: wręcz rodzicielka albo
braterska. Nie było mowy o pożądaniu.
Ono
pojawiało się dopiero po latach, zazwyczaj wtedy, gdy młodszy
partner zaczął je odczuwać.
Najgorsze
było to, że pod względem fizycznym... Pod względem fizycznym ja
już je odczuwałem. A to oznaczało tylko jedno.
Że
lada moment Cydirr może popchnąć mnie na ścianę lub podłogę,
rozszarpać moje ubrania, a następnie...
Nie.
Wiedziałem,
że pierwszy stosunek tak nie wyglądał. Był on między partnerami
formą niemych zaślubin. Dla mnie znaczyło to tylko tyle, że mój
pierwszy raz obejrzy cała osada.
Zgodnie
z tradycją rodzeństwo samicy trzymało ją, dopóki samiec nie
skończył. Ja nie miałem ani braci, ani sióstr, zatem zdawałem
sobie sprawę z tego, że w dniu ślubu będę tracić cnotę, brany
przez Cydirra i unieruchomiony przez jego brata.
Tego
również się bałem. Ślub. To słowo spędzało mi sen z powiek.
Miałem
szczęście, że udało mi się nakłonić Cydirra do czekania. Inny
samiec naznaczyłby partnera od razu. Kilka moich łez sprawiło, iż
Ogniodor postanowił wziąć mnie dopiero wtedy, gdy się zgodzę...
O ile zgodzę się do osiemnastych urodzin. W innym razie ślub
odbędzie się właśnie w moje osiemnaste urodziny.
-
O czym myślisz?
Spojrzałem
na Cydirra, rumieniąc się.
-O
nas. - odpowiedziałem szczerze, uśmiechając się nieśmiało. -
Coraz częściej myślę o przyszłości.
-A
konkretniej?
-Ślub.
Wspólne gniazdo. Pisklęta. Życie. - Wzruszyłem ramionami, po czym
ułożyłem się na posłaniu. Wciąż mnie bolał brzuch. - To, co
pewne... i to, co chcę, aby było pewne.
Mężczyzna
zaśmiał się. Widziałem w jego oczach rozczulenie. Ach, dlaczego
ja nie mogłem go pokochać?! Wtedy wszystko byłoby łatwiejsze...
-Masz
na myśli marzenia? - Cydirr usiadł obok mnie, po czym przewrócił
mnie na brzuch. Spiąłem się, nagle zaniepokojony. - Rozluźnij
mięśnie, maleńki... Pisklaczki powinny być zrelaksowane i
uśmiechnięte.
Zaczął
mnie masować. Nie było w tym nic złego. Babcia wielokrotnie
ugniatała moje mięśnie w ten sam sposób... Ale miałem uciec jak
najdalej tylko dlatego, iż byłem masowany właśnie przez Cydirra.
-Jak
mam być uśmiechnięty, skoro zmuszasz mnie do ślubu? - palnąłem.
Zamarłem i otworzyłem szeroko oczy. Nie zdawałem sobie sprawy z
tego, że myślałem na głos. Spojrzałem przepraszająco na
Cydirra, trzęsąc się ze strachu. - To znaczy... Ja nie...
Mężczyzna
był wyraźnie zawiedziony. Musnął moje czoło ustami, a następnie
rzekł cicho:
-
Cylarze – po raz pierwszy wypowiedział moje imię. Podobało mi
się jego brzmienie w ustach Cydirra. ,,Sajlerze” zamiast
,,Sylarze”, jak to mówiła moja babcia - przecież dałem ci czas.
Masz cztery lata. Dla ciebie to może mało, ale weź pod uwagę
fakt, że od równie dawna ja już czekam. I będę czekać kolejne
cztery lata, jeśli chcesz. Ale ani chwilę dłużej.
-
Rozumiem. - szepnąłem, chociaż wcale tego nie pojmowałem. Nie
rozumiałem, dlaczego miałem cierpieć w małżeństwie, w dodatku
wychodząc za mąż w tak młodym wieku! - Ale... Nie ważne, kiedy
to zrobimy...
Mężczyzna
zaśmiał się pod nosem, dotykając ostrożnie mojego policzka. Jego
szpony były bardzo duże i ostre.
-Czy
zrobimy to dziś, za rok czy za dwa... - zaczął Cydirr. - Ja i tak
zrobię wszystko, aby uczynić tę noc najwspanialszą w twoim życiu,
rozumiesz?
Skinąłem
niepewnie głową. Widziałem już wiele zaślubin i nie wierzyłem w
słowa narzeczonego.
-
Wiem, że to jest zazwyczaj dla samicy bardzo bolesne przeżycie,
Cylarze - rzucił łagodnie mężczyzna – ale postaram się być
delikatny, dobrze?
-
Ilu już miałeś partnerów? - Byłem autentycznie zaciekawiony.
-
,,Partnerów”? - Cydirr zaśmiał się, patrząc na mnie dziwnie. -
Tylko jednego. Leży właśnie obok mnie i zadaje niemądre pytania.
Zarumieniłem
się, jednak mówiłem dalej:
-
A z iloma osobami dochodziło do zbliżenia?
Mężczyźnie
wręcz odebrało mowę. Zdumiony, wpatrywał się we mnie z otwartymi
ustami. Dopiero po chwili zdołał odchrząknąć i wydusić:
-
Paru już było... Ale tylko wtedy, gdy dochodziło do rui...
Zadrżałem.
Nie pomyślałem o jednym.
O
rui.
O
okresie, w którym każda samica i każdy samiec są tak
zdesperowani, że nie zważają na brak partnera – zbliżają się
do innych, nie patrząc na... na nic. Bardzo rzadko w wyniku rui
któraś samica stawała się ciężarna. Spłodzenie potomka przez
dwóch obcych osobników było mało prawdopodobne.
Nie
odpowiedziałem mężczyźnie. Zasnąłem.
***
Następne
dni mijały dużo spokojniej. Cydirr najwyraźniej dotrzymał słowa,
gdyż jego brat ani razu do mnie nie przyszedł.
Co
innego sam narzeczony – on odwiedzał mnie każdego dnia.
Przychodził z jeszcze ciepłym obiadem, drobnymi gestami starając
się zdobyć moją przychylność. Jego zaloty były zabawne, czasami
niepokojące... Ale w moim sercu nic się nie zmieniło.
Widziałem
w oczach Cydirra żal. Miałem wyrzuty sumienia. Moja nienawiść
powoli znikała, jednak nie została zastąpiona przez zakochanie.
Jedna
noc zdecydowanie była wyjątkowa. Mój narzeczony odwiedził mnie z
koszem słodziutkich owoców. Zaczął karmić mnie kawałkami mango,
a ja czułem się jak książę. Jeśli tak miało wyglądać moje
życie po ślubie, to mógłbym oddać się Cydirrowi od razu. Sam
akt bardzo by mnie brzydził, ale dla takiego dobrego traktowania
mógłbym przecierpieć utratę cnoty.
Po
tamtej nocy po raz pierwszy obudziłem się w ramionach mojego
narzeczonego. Nigdy wcześniej nie spędziłem z Cydirrem tak wielu
godzin. Sama pobudka nie była przyjemna; poderwaliśmy się z
posłania, słysząc przerażający ryk. Ryk gada. Obcego gada.
Później
dotarł do nas zapach. To nie był zapach Ogniodora... Tylko zwykłych
smoków. I ludzi.
Cydirr
przeczuwał najgorsze. Od razu wyskoczył z mojej jaskini i
przemienił się. Dołączyłem do niego. Wyglądałem przy nim
komicznie – jako smok byłem wielkości gadziego łba mojego
narzeczonego.
Widząc
mnie u swego boku, Cydirr warknął groźnie, próbując mnie
przepłoszyć. Zamachnął się skrzydłami, ruchem powietrza
odpychając mnie od siebie.
Zaskrzeczałem
i mocno poruszałem kończynami, próbując nie zostawać w tyle.
I
wtedy ujrzałem tego smoka. Miał on brązowe łuski i długie, złote
szpony. Ale nie wygląd bestii mnie przeraził. Serce zabiło mi
mocniej, a ja sam miałem ochotę zakopać się pod ziemię, widząc
jeźdźca.
Wpatrzony
w samego cesarza Imperium, nie zauważyłem stopy mojego
narzeczonego, która zbliżała się niebezpiecznie blisko mnie.
Cydirr
kopnął mnie, w wyniku czego spadłem między drzewa. Rozpaczliwie
próbując złapać się jakiejś gałęzi, dotkliwie poraniłem
sobie ciało – w jednym miejscu rozerwałem błonę skrzydła.
Wylądowałem
na ziemi, po czym niezdarnie zacząłem biec w stronę najbliższej
polany. Gęste korony drzew zasłaniały mi niebo, przez co nie
mogłem ujrzeć ani cesarza, ani Cydirra.
Potykając
się o skrzydło, pognałem na polanę. Zatrzymałem się jednak
między drzewami, widząc mojego narzeczonego i Alberda.
Cydirr
przemienił się w człowieka, a jego brat i cała grupa Ogniodorów
do niego dołączyli. Jedna z kobiet podała każdemu z nich proste,
brązowe płaszcze. Mieszkańcy osady zakryli swoje nagie ciała, po
czym stanęli w rzędzie, wyprostowani i groźni.
Cesarz
nie był sam. Już po chwili na łące pojawili się kolejni ludzie
dosiadający smoków.
Alberd
był przystojny, taki sam, jak we wspomnieniach starszych Ogniodorów.
Miał długie, blond włosy, bladą cerę i zimne oczy. Jego twarz
była przystojna, a cała jego postawa emanowała dumą.
Był
chłodny i groźny. Pewny siebie. Uzbrojeni po zęby żołnierze byli
niczym w porównaniu z władcą. To jego należało się bać.
-
Powstrzymajcie swoje płomienie, a nikt nie zginie. - warknął
cesarz.
Zadrżałem.
Jego głos przenikał mnie aż do szpiku kości. Pomimo przerażenia,
w moim sercu pojawiła się dziwna iskra. Machnąłem ogonem, nie
rozumiejąc samego siebie. Głos tego potwora wzbudzał we mnie
niezrozumiałą tęsknotę. Nie miałem pojęcia, co sądzić o
zaistniałej sytuacji.
-
Czy to cała wasza społeczność? - spytał mężczyzna, lustrując
każdego Ogniodora. - Nie ma wśród was młodszych osobników?
-
To zależy! - warknął Cydirr, wychodząc na przód. - Czego od nas
chcesz? Pragniesz zabić kolejnych niewinnych, dzieciobójco?!
Alberd
zbliżył się do mojego narzeczonego. Miałem nadzieję, że Cydirr
nie okaże strachu, ten jednak po chwili walki na spojrzenia odwrócił
wzrok.
Popatrzył
na mnie, a jego twarde spojrzenie wręcz kazało mi skulić się w
sobie, aby cesarz mnie nie ujrzał. Na szczęście gubiłem się
między roślinami dzięki moim zielonym łuskom.
-
Pragnę odnaleźć jedno pisklę. I mam powody, by przypuszczać, iż
jest ono w jednej z okolicznych osad. - Cesarz przystąpił z nogi na
nogę, jednak w jego wypadku nie był to gest zdenerwowania. Wręcz
przeciwnie; władca pachniał spokojem i pewnością siebie. - Wolę
jednak pomówić o tym na osobności.
Mój
narzeczony skinął głową.
-
Proponuję, abyśmy udali się do jednego z pobliskich gniazd. - Gdy
tylko cesarz skinieniem głowy wyraził zgodę, Cydirr przemienił
się w bestię i wyruszył w stronę... Mojej góry.
Władca
Imperium dosiadł brązowej bestii, po czym dołączył do mojego
narzeczonego. Po chwili wahania ja również wzbiłem się w
powietrze. Zranione skrzydło mnie bolało, ale nie mogłem się
poddać. Musiałem podążać za tym potworem. I jego smokiem.
Cesarz
sprawnie zeskoczył z grzbietu swojego gada, a mój partner
przemienił się w człowieka. Mężczyźni weszli do mojej jaskini.
Uważając na groźnego smoka władcy, wślizgnąłem się za nimi do
środka.
-
Jesteś potężną bestią. - zauważył cesarz. O dziwo, w jego
głosie słyszałem nie żądzę władzy, jak we wspomnieniach, a...
smutek. - Znałem kiedyś podobnego...
-
Jego też zabiłeś? A może posłałeś na wojnę po uprzednim
zrobieniu praniu mózgu? - prychnął pogardliwie Cydirr.
-
Akurat jemu zrobiłem tylko dziecko. - warknął cesarz, a ja i mój
narzeczony spojrzeliśmy na niego, zszokowani. Władca zapłodnił
Ogniodora?! - To właśnie dla tego dziecka tu jestem. Niedługo po
tym, jak mój Arton zaszedł w ciążę, musiałem wyruszyć na
wojnę. Straciłem kontakt z moimi doradcami z Imperium. Większość
moich towarzyszy... Zginęła. Wróciłem do domu po pięciu latach.
Spodziewałem się, że ujrzę Artona i moje czteroletnie dziecko...
Ale ich nie było.
Cydirr
milczał, pilnie słuchając cesarza. Widziałem, że był cały
spięty. Bacznie obserwował władcę, nie zwracając uwagi na to, co
go otaczało. Podszedłem bliżej, wciąż niezauważalny.
-
Mój ukochany zniknął. Okazało się, że groziła mu śmierć z
rąk moich doradców. - Cesarz usiadł na ziemi i oparł głowę o
dłonie. - Jak masz na imię, młodzieńcze?
-
Jestem Cydirr.
-
Cydirze... Czy w twojej osadzie pojawiły się kiedyś jakieś obce
Ogniodory? Czternaście, może piętnaście lat temu? Jeden o złotej
skórze, pozbawiony łusek... Drugi podobny pod względem budowy do
ciebie. Kulejący. Z niebieskimi łuskami, na słońcu zielonymi?
Zamarłem.
Sztywny, wpatrywałem się to w Cydirra, to w cesarza. Przecież...
Ja miałem czternaście lat. I miałem zielono-niebieskawe łuski. W
ludzkiej formie... blond włosy. Tak podobne do pukli cesarza.
-
Ten drugi... Masz na myśli, że byłby do mnie podobny, będąc w
smoczej formie...? - mruknął pod nosem Cydirr. - To on był w
ciąży, tak? Ten o mieniących się łuskach?
-
Tak. Mój maleńki Arton... - Cesarz wbił mordercze spojrzenie w
mojego narzeczonego. - Był u was, tak? Co się z nim stało?
Cydirr
westchnął ciężko.
-
Właśnie w tej jaskini urodził. - wyznał.
Cesarz
zerwał się na równe nogi. Miał wręcz oszalałe, palące
spojrzenie.
-
Był tutaj?! Widziałeś go? Co się z nim stało?!
-
Twój partner trafił do tego gniazda, w którym właśnie jesteśmy.
Nie miał o tym pojęcia, ale trafił do jaskini swoich dziadków.
Urodził waszego syna... Dzień później, gdy tylko mógł się
przemienić, przybrał smoczą formę. Odleciał wraz z tym złotym.
-
W którą stronę? I co z moim dzieckiem?! To... chłopiec, tak?
-
Nie wiem, gdzie polecieli. Tego nie widziałem we wspomnieniach jego
dziadków... Ale to dziecko... Zostało.
-
Ono... jest tutaj...?
-
Tak. Twój... Arton... poprosił dziadków o to, aby nie mówili
małemu o tobie czy innych krewnych. Arton chciał, aby wasz syn był
bezpieczny.
-
Gdzie. On. Jest?! - warknął cesarz, podchodząc do mojego
narzeczonego.
-
Co zamierzasz z nim zrobić? - opowiedział pytaniem na pytanie
Cydirr.
-
Zabiorę go do stolicy. - odparł cesarz chłodno, jakby to, o czym
mówił, było oczywiste. - Pozna swojego brata. Hedar ma już
szesnaście lat i, podobnie jak ja, chce złączyć rodzinę.
-
Nie zrobisz tego. - Cydirr warknął i wstał z posłania. Podszedł
do mojego... mojego... - Nie masz do niego najmniejszych praw,
rozumiesz?! - Mój narzeczony popchnął cesarza na ścianę jaskini
i zacisnął szpony na jego gardle. - Cylar należy do MNIE! Jest
MOIM PARTNEREM!
Cydirr
ryknął przerażająco, eksponując swoje kły. W jego oczach
szalały płomienie, gdy uniósł jedną rękę wysoko.
Raptownie
przemieniłem się w człowieka, po czym skoczyłem na mojego
narzeczonego. Złapałem jego ramię i pociągnąłem za nie,
odrywając Cydirra od mojego... mojego...
-
Cylar?! Co ty tu robisz?! - Mój narzeczony był zszokowany i
wściekły. Odepchnął mnie od siebie. Upadłem na ziemię. - Cylar,
uciekaj!
Nie
zdążyłem. Cesarz podszedł do mnie powoli. Czułem na sobie jego
pełen niejasnej ekscytacji wzrok. Alberd wyciągnął w moją stronę
rękę. Chwycił moją dłoń i podciągnął mnie.
Wstałem
z ziemi i patrzyłem na cesarza. Bałem się go, ale ufałem mu. Było
to niejasne, jednak naprawdę byłem gotów uwierzyć w każde słowo,
które miało paść z ust mojego... mojego...
-
Witaj, mój synu.
***
Zemdlałem.
Przez długi czas byłem nieprzytomny.
Obudziłem
się w ciepłym, ładnie pachnącym miejscu. Wciąż śpiący,
otworzyłem oczy i ogarnąłem wzrokiem otoczenie. Znajdowałem się
w namiocie. Nie był to mały, materiałowy szałas, tylko naprawdę
duży, wręcz luksusowy ,,pokój”.
Obok
mnie płonęło małe ognisko. Przez wejście do namiotu ujrzałem
ciemne niebo i gwiazdy.
-
Która jest godzina...? Gdzie ja...?
-
Spałeś. - Odwróciłem się gwałtownie, słysząc za plecami głos
cesarza. Przestraszony, wpatrywałem się w mojego... mojego... -
Przez dwa dni, maluszku...
Zadrżałem.
Władca leżał przy mnie, a ja byłem wtulony w jego pierś. Czułem
się niekomfortowo. Cesarz peszył mnie i niepokoił.
-
Mam na imię Cylar, proszę pana... - szepnąłem, kuląc się w
sobie.
Władca
wypuścił powoli powietrze i pokręcił głową.
-
A ja mam na imię Alberd... I wolałbym, abyś nazywał mnie
,,ojcem”.
W
tym momencie mocno zadrżałem. Wciąż nie potrafiłem przyjąć do
wiadomości faktu, że byłem dzieckiem takiego... takiego potwora.
Przecież cesarz był mordercą! Zabijał moich pobratymców!
-
Zimno ci? - spytał Alberd... troskliwie. Spojrzałem na mężczyznę,
zdziwiony. Nie spodziewałem się po nim takiego tonu. - Czemu tak
dziwnie na mnie patrzysz? Żyłem z twoim tatą przez czterdzieści
lat! Zdążyłem już nauczyć się, że wy, Ogniodory, jesteście
strasznymi zmarzluchami... Jak myślisz, dlaczego cię od kilku
godzin ogrzewam?
-
Nie jest mi zimno... - warknąłem, odsuwając się od tego
człowieka. Nie umiałem nazwać go ojcem. - Gdzie jestem? -
powtórzyłem.
-
Gdy zemdlałeś, wziąłem cię na ręce i poleciałem z tobą do
moich towarzyszy. Jesteśmy w drodze do domu...
-
Nie kłam! - przerwałem mężczyźnie, wyskakując z posłania.
Miałem na sobie beżową koszulę sięgającą do kolan. Jak przez
mgłę przypomniałem sobie, że przed utratą przytomności
zmieniałem formę, przez co zemdlałem nagi. - W drodze do domu mogę
być, jeśli lecimy w stronę MOJEGO gniazda!
Alberd
wstał z posłania i zawisł nade mną. Sięgałem mu zaledwie do
łokci. Uniosłem wysoko głowę, wysuwając do przodu podbródek.
Byłem gotów na kłótnie, może atak.
Cesarz...
Zaśmiał się.
-
Jesteś bardziej podobny do mnie, niż do Artona, mój synu...
Odskoczyłem
od mężczyzny jak oparzony. Zacisnąłem pięści, raniąc wnętrza
dłoni pazurami. To nie mogło być prawdą...
Chciałem
się obudzić z tego koszmaru. Pragnąłem otworzyć oczy w moim
gnieździe. Może nawet w ramionach Cydirra. Choćby po ślubie. Albo
godzinę przed nim. Obojętnie, kiedy. Byleby w moim domu. Tak bardzo
się bałem...
-
Między nami jest mała różnica. - wysyczałem, mając łzy w
oczach. - Ja nie jestem mordercą.
-
Jest różnica między wojną a zabójstwem. - odpowiedział
mężczyzna. Cesarz mówił spokojnie, cierpliwie, jednak pod powłoką
opanowania czułem narastającą irytację.
Byłem
przerażony i spanikowany. Co się miało ze mną stać?! Całe życie
słuchałem najgorszych historii o Alberdzie i jego bezduszności...
Co on ze mną zamierzał zrobić? Zabić? Posłać do kopalni?
Nie
wierzyłem w to, że pragnął połączyć rodzinę. To nie było
możliwe. Nikt mnie nie chciał. Byłem wyrzutkiem. Mój ojciec, ten
cały Arton, porzucił mnie zaraz po moich narodzinach. Tajemniczy,
złoty smok również nie chciał mieć ze mną nic wspólnego.
Dziadkowie zginęli podczas walki z dzikimi smokami. Opuścili mnie.
W osadzie byłem gnębiony. Każdego dnia prześladowany. Mój
partner widział we mnie tylko samicę rodzącą pisklęta.
Nikt
mnie nie chciał. Byłem żałosną sierotą. Ten mężczyzna,
Alberd... On również nie był szczery. Czułem, że chciał ode
mnie czegoś. Czego? Nie wiedziałem. A niewiedza tylko potęgowała
strach.
-
Masz rację. - Podszedłem do władcy i zacisnąłem pazury na
przodzie jego koszuli. - Ty popełniałeś zbrodnie na froncie.
Zabijałeś niewinnych. Powiedz mi, kochany ,,tatusiu”. - Włożyłem
w moje słowa tyle sarkazmu i jadu, że w oczach cesarza ujrzałem
zdumienie. Najwyraźniej nie spodziewał się po mnie takiego
zachowania. - Co się ze mną stanie? Trafię na twój dwór...
Wprost na publiczną egzekucję? Chcesz pokazać swoim poddanym, że
nienawidzisz mojej rasy tak bardzo, iż zabijesz nawet własne
dziecko?!
-
Cylarze... - zaczął cesarz, ale wbiłem szpony w jego klatkę
piersiową, zalewając się łzami.
-
Kto by chciał wyrzutka, co?! NIKT! Może nawet się do mnie nie
przyznasz, co?! - wrzasnąłem przenikliwie, trzęsąc się. Przez
łzy już nic nie widziałem; wyłącznie zamazane zarysy Alberda. -
A co z moim ojcem?! Może zostanę do niego odesłany, jeśli ci się
nie spodobam? A może planujesz mnie mu pokazać, po czym każesz mi
wrócić do tego koszmaru, z którego nie wyciągałeś mnie przez
ostatnie czternaście lat?!
Głos
mi się załamał. Powoli osunąłem się na kolana, rozrywając
mężczyźnie koszulę na strzępy. Moje pazury zadrapały lekko jego
tors, jednak nie pojawiło się więcej, niż kilka kropel krwi. Albo
trochę więcej. Nie widziałem. Nic nie widziałem.
Klęczałem
u stóp władcy, kuląc się w sobie i głośno płacząc.
Nagle
silne, szerokie ramiona objęły mnie. Cesarz wręcz przykrył sobą
moje ciało.
-
Cichutko, no już... - szeptał mi do ucha mężczyzna, głaszcząc
mnie po policzkach, włosach i bokach. - Jest dobrze. Poznamy się.
Spotkasz swojego brata... Będziesz szczęśliwy, malutki...
Spędziliśmy
tak kilka godzin. Wtulony w pierś cesarza, płakałem coraz ciszej i
ciszej. Było długo po północy, gdy zacząłem bezgłośnie łkać.
Miałem wrażenie, że skończyły mi się w oczach łzy.
Nie
zauważyłem, kiedy władca Imperium podniósł mnie z ziemi i
zaniósł na posłanie. Ułożył mnie ostrożnie na kocach, po czym
otarł moje policzki. Na jego twarzy widniał łagodny uśmiech.
Zdziwiony, widziałem w oczach mojego... mojego... Widziałem w jego
oczach ciepło.
Cesarz
odsunął się ode mnie, po czym wrzucił do ogniska dwa polana.
Zdjął z siebie poszarpaną koszulę, a następnie położył się
przy mnie. Otulił nas kocami.
-
Proszę pana... - zacząłem, jednak mężczyzna uniósł
ostrzegawczo palec. Westchnąłem ciężko. Nie wiedziałem, co
zrobić. Alberd wyraźnie oczekiwał ode mnie, że będę go nazywać
moim ojcem, ale ja wahałem się. Czułem się tak, jakbym tym jednym
słowem miał absolutnie odciąć się od przeszłości. A może to
nie byłoby takie złe...? Przełknąłem głośno ślinę i
przytuliłem się do piersi mojego... mojego... - Tato?
Mężczyzna
uśmiechnął się do mnie szeroko i zachęcająco pogłaskał mnie
po włosach.
-
Mam nadzieję, że będziesz mnie już zawsze tak nazywać. -
mruknął, odwzajemniając mój uścisk.
-
Tato... - powtórzyłem. - Powiedz mi... Dlaczego przyleciałeś po
mnie dopiero teraz? Czemu nie było cię wcześniej?
-
Cylarze... Jestem władcą całego Imperium. Kocham walczyć. Gdy cię
spłodziłem, państwo było w niebezpieczeństwie. Ruszyłem na
front. Sytuacja była tragiczna. Połowa oddziałów przepadła. Nie
mogliśmy nawet wezwać ze stolicy dodatkowych zastępów. Miałeś
cztery lata, gdy wróciłem do Imperium. Przysięgam, że przez
ostatnią dekadę cię szukałem. Ciebie i Artona. Byłem pewny, że
jesteście razem.
-
Arton... - szepnąłem, pocierając policzkiem o podrapaną pierś
ojca. - O tobie słyszałem same najgorsze historie... Ale o nim nic
nie wiem. Czy mógłbyś...
Alberd
przymknął oczy i zaczął cicho opowiadać o moim drugim tacie.
Wsłuchiwałem się w ciepły baryton, wyobrażając sobie mojego
ojca jako młodego Ogniodora na dworze następcy tronu. Jako silnego
wojownika na pierwszym froncie. Potężnego gada u boku samego
władcy... Oraz kochanego i kochającego mężczyznę. Czułego
partnera cesarza. Opiekuńczego przyszłego tatę...
Nawet
nie zwróciłem uwagi na to, że w pewnej chwili zasnąłem,
trafiając do krainy ze słów ojca. Wędrowałem po pałacowych
korytarzach, trzymając rodziców za dłonie. Tuż obok mnie szli nie
tylko oni, ale również mój brat i... Cydirr.
Superowe kocham twoje kroniki. Dzięki za rozdział. Wiem był długi ale i tak za krótki:P
OdpowiedzUsuńHa, ha, ha... Mam parę następnych rozdziałów KI o takiej długości. Podzielę na pół :P
UsuńKocham kroniki są cudne! Nie mogę doczekać się następnej notki :) weny życzę :*
OdpowiedzUsuńDziękuję bardzo! Cieszę się, że Ci się podoba! :3
UsuńAww, bardzo ten rozdział przypadł mi do gustu ; )
OdpowiedzUsuńJa chcę więcej!!!! ;))
Wenyyy ; *
Będzie więcej, będzie... Bierę wenę :3
UsuńMam jakieś dziwne wrażenie, że Cylar jest synem Artona. Pozostawiony w wapiennych skałach, blond włosy tak jak cesarza Albreda... Ale to by oznaczało, że... bracia nie żyją? Zaginęli? Nie, nie chcę tak myśleć.
OdpowiedzUsuńJeżeli jego pierwszy stosunek ma naprawdę wyglądać w ten sposób, że niby miałby być brany przez Cydirra i trzymany przez jego brata... biedaczysko. Powodzenia. To chyba będzie dla niego jedno z najgorszych przeżyć. Na razie wierzę Cydirrowi, wydaje się szczerze kochać blondaska i naprawdę okazuje chęć pomocy i opieki.
A jednak! Czyli faktycznie jego syn... chyba już możemy zapomnieć o ceremonii kopulacj... ykhm, jakiegoś dziwnego ślubu. A może niech nie zapomina? Jestem za tym, że powinien być z Cydirrem.
Jak dobrze, że Albred nie zmienił się na przestrzeni lat, wciąż opiekuńczy i po latach okrucieństwa w końcu nawet i dobry dla Ogniodorów. Nareszcie odnalazł swojego synka... i narazie jestem zadowolona z jego reakcji. Ciekawe gdzie podziewa się Arton...
No, po 2,5 godzinach z opowiadaniami Sarci wszystko sobie odświeżyłam i nareszcie skomentowałam. Został mi jeszcze „interesujący" świeżak, ale to na potem, że tak powiem na deserek. :3
No shit Sherlock.
UsuńCo do ceremonii - jedna para NA PEWNO tak będzie mieć. Która? Nie powiem :P
Tiaa... Masz jeszcze dwa wpisy przed sobą. A rozdziału ,,Hellady" i tak Ci nie dam za te wszystkie ,,Sarcie" :P
Jestem pod wielkim wrażeniem Kroniki czytam z ogromną przyjemnoscią.Biedny opuszczony Cylar,dobrze ,że wreszcie cesarz go odnalazł,ale czemu Arton go zostawił?Czyżby z bratem odlecieli szukać Alberda?Czemu nie wrócił po dziecko ,tak wyczekiwane i kochane?Sporo pytań,idę dalej po odpowiedzi.Pozdrawiam Beata
OdpowiedzUsuńWszystko to się jeszcze wyjaśni... Bardzo cieszę się, że Ci się spodobało moje opowiadanie :)
UsuńSerdecznie pozdrawiam,
Sarabeth M.